
Ciocia Gienia była przyrodnią siostrą mojej babci. Tuż po II wojnie światowej udało jej się wyjechać do Anglii, a stamtąd dostała się do USA. Przez cały okres PRL-u przysyłała nam paczki z odzieżą. Czasem raz na dwa, trzy miesiące, czasem raz w roku, ale zawsze było to kilka dużych kartonów, pełnych markowych ciuchów. Paczki zawsze nosiły ślady plądrowania. Wszystko było wymiętolone, jakby wyrwane psu z gardła. Choć ciocia pakowała wszystko bardzo starannie. Może to celnicy, a może pracownicy poczty, rozgrzebywali wszystko licząc, że w ciuchach poukrywano złoto i dolary? Albo łowili sobie najlepsze sztuki?
Pamiętam ogromne emocje, towarzyszące rozpakowywaniu kolejnych pudeł. Ekscytacja i ciekawość, co fajnego tym razem nadeszło. I te dialogi:
– Jaka fajna sukienka.
– To moje!
– O, a to dla mnie!
– Te spodnie na pewno będą na mnie.
– Ja to biorę!
– Idę to przymierzyć.
– Jak na ciebie nie będzie, to ja zmierzę.
Dzisiaj te ubrania nie zrobiłby na nikim większego wrażenia (poziom wyższej półki w lumpexie), ale w Polsce tamtych czasów, oryginalne Levisy, Wranglery, markowe t-shirty oraz kurtki, itp. były rarytasem. Dopiero po latach dowiedziałem się, że malutki krokodylek na koszulkach polo, jakich przysyłała wtedy wiele, nie był ozdobą, lecz logiem firmy Lacoste.
Ciocię udało mi się poznać osobiście, gdy na początku lat ‘90, tuż po upadku PRL-u, przyleciała na 2 tygodnie do Polski. Była bardzo sympatyczną i ciepłą osobą. I mimo kilkudziesięcioletniego pobytu za granicą, perfekcyjnie mówiła po polsku. Kilka lat później, jej dzieci zawiadomiły nas, że zmarła.
Myślę, że życie w PRL-u było strasznie smutne.
OdpowiedzUsuń